czwartek, 1 lipca 2010

16 Maj 1983 r. - Motown 25


Rozglądałam się niecierpliwie. Za oknem limuzyny widziałam chmury, przez które z wysiłkiem przebijało się słońce. Widziałam piękne łąki, drzewa, a co jakiś czas sarnę.
Razem z Michaelem jechaliśmy do Gary, do miasta w którym się urodził, by Michael zatańczył do nowej piosenki, którą niedawno napisał, na 25-ciolecie Motown. ,,Wczoraj, dziś, zawsze''. Nerwowo bawiłam się palcami dłoni. Miałam pierwszy raz spotkać jego rodzinę, co mnie bardzo stresowało. Kogo ja próbuje oszukać... Denerwowało mnie to, że będę musiała spotkać się z jego ojcem. Joe. Strasznie się go bałam, z tego, co opowiadał Michael.
Popatrzył się na mnie i uśmiechnął.
-Co jest?
Wbiłam wzrok w swoje dłonie i palce.
-Ym... Boję się... Twojego ojca. Wiem, nie powinnam Cię tym przejmować... Przed samym występem.-uśmiech zniknął z jego twarzy, a pojawił się ból. Dobrze go znałam i wiedziałam, o czym myślał. Też się go bał. Przed wyjazdem do Gary wymiotował. Tak strasznie się bał. Co dopiero ja. Nic nie jadłam i nie piłam.
-Susie...-patrzył przed siebie z poważną miną, a usta ułożyły mu się w cienką kreskę.-Nie bój się... Wiem, nie dałem Ci do tego powodu, opowiadając o moim ojcu i wymiotując... Ale... Tylko ja powinienem się go bać. Nie ty. On nie skrzywdzi obcej mu osoby. Nie znam go zbyt dobrze... Co mnie... Boli. Że jest moim ojcem, a ja go nie znam... Ale... Ciebie nie skrzywdzi. Przy mnie nigdy.-popatrzył się na mnie wzrokiem pełnym opiekuńczości. Objęłam jego ramię.
-Michael... Ja się go nie boję w sensie że... Mnie uderzy.-popatrzył się na mnie, tym razem wzrokiem mówiącym ,,Nie zmyślaj.''.-Ok...może troszkę.-uśmiechnął się.-Ale... tego stresu. Michael, ja muszę za jednym zamachem poznać sześć osób! Już mi trudno poznać jedną, co dopiero sześć. Jestem strasznie wstydliwa. Poznawanie ludzi jest dla mnie... Nie komfortowe. Takie stresujące...-przerwał mi, przykładając mi palec do ust.
-Nie martw się. Moi bracia wszystko złagodzą. Przy nich każdy może czuć się komfortowo. Oni zawsze byli moją ucieczka od wszystkiego. Moje najszczęśliwsze chwile w życiu, gdy mieszkałem z ojcem i byłem od niego zależny, wspominam tylko i wyłącznie z udziałem moich braci i Matki. Nie stresuj się. Katherine na pewno Cię ośmieli. Zobaczysz.-jego nawijanie mnie... uspokajało.
-Dzięki, Mike. Już się nie stresuję.-popatrzył na mnie tym samym wzrokiem co wcześniej.-Troszeczkę?
Zaśmialiśmy się oboje, gdy szofer otworzył przede mną drzwi.
-Jesteśmy na miejscu.
Niezdarnie wysiadłam z auta i podziękowałam szoferowi. Popatrzył się na mnie wielkimi oczyma i wsiadł do samochodu.
-Co jest?-spytałam Michaela, który rękę trzymał na moich plecach.-Co go zdziwiło?
Nachylił się nade mną. -Wiesz... Nikt u nigdy wcześniej nie dziękował za otwieranie drzwi. Oni... szoferzy, uznają to za swoją prace, a nie dobre uczynki. A gdy mu podziękowałaś... Zdziwił się, że ktoś mu dziękuje za coś, za co dziękować nie powinien.Pocałował mnie we włosy.
-Aha..-odpowiedziałam krótko, zdając sobie sprawę z mojej gafy.
W końcu doszliśmy a kulisy. Michael popchnął mnie do przodu, abym szła przed nim. Wprost na konfrontację z jego rodziną.
Pierwszy raz zobaczyłam jego ojca, matkę i braci na żywo. Wcześniej ich wszystkich widziałam tylko w gazetach.Katherine podeszła do mnie i przytuliła.
-Witam Cię, Susie!-spojrzała na Michaela.-A więc ona jest Twoją dziewczyną? -spojrzałam na Michaela wściekłym wzrokiem. Już im o mnie mówił!-Katherine przeniosła wzrok na mnie.-Ładna jesteś, ładna. Witaj w naszym gronie- uśmiechnęła się. Wysiliłam się na uśmiech, by zrobić jej przyjemność. Kolejny był Joe.
*
Patrzyłam się z fascynacją zza kurtyny. Michael stawiał kroki z piękną precyzją, śpiewał przepięknie, a jego czoło błyszczało od potu. Nagle Michael zrobił zwrot, stanął bokiem do sceny i wykonał niesamowity krok. Zaparło mi dech w piersiach. Szedł do przodu, ale... szedł do tyłu. To było niesamowite. A na koniec stanął na palcach, co było równie fascynujące. Usłyszałam, jak Joe, stojący koło Katherine, szepce jej na ucho coś w stylu ,,Mój syn i moon walk. Niesamowite''. Popatrzyłam się na Joego pytającym wzrokiem. Randy podbiegł do mnie szepnął mi na ucho:
-Moon walk. Czyli księżycowy krok. Chodzi o to, że to jest aluzja. Wydaje Ci się, że np. Michael idzie do przodu, ale porusza się w przeciwną stronę. Niesamowite, co? -uśmiechnął się i wrócił do braci.
Michael, gdy wrócił, uśmiechnął się do mnie w całej okazałości. Zasapany , spytał:
-I jak, podobało Ci się?-podeszłam do niego z chusteczką i wycierając krople potu,
odpowiedziałam. - Jasne, że tak. Jestem taka tępa, że Randy musiał mi tłumaczyć co to moon walk.
-Oj przestań - rozczochrał mi pieszczotliwie włosy. - Nikt Ci nic o tym nie mówił. U nas w rodzinie mówi się od tym odkąd pamiętam. Nie martw się. -cmoknął mnie w policzek. Nagle otworzył szeroko oczy - O nie, a gdzie mój kapelusz?
Joe roześmiał się tym swoim (według mnie) okropnym basem.
-Rzuciłeś go do ludzi. Jedna dziewczyna złapała, a druga też chciała i się ... trochę poszarpały.
-No to go prędko nie odzyskam...-uśmiechnął się.
-Michael?-odsuwając chusteczkę od jego czoła, zadałam mu pytanie- Jak można nie wiedzieć, co zrobiło się z kapeluszem?
Zaśmiał się.
-Widzisz... Na scenie i to przy muzyce... Nie wiem co robię. Po prostu swoim ciałem oddaję muzykę. Tyle.
-Mhm... -odsunęłam się od niego i wrzuciłam całą mokra chusteczkę do kosza.-A... łatwo Ci tak stawać na tych palcach?
Michael zasmucił się.
-Co jest?
-No... chciałem ustać dłużej... i nie wyszło... a ja to....tak długo ćwiczyłem...
-Michael... -przytuliłam go, choć bardziej to wyglądało, jakby on przytulał mnie. Przy jego wzroście tak właśnie się czułam. -To było niesamowite i fascynujące. Pomyśl, że tą rzecz umiesz tyko ty. Nikt inny. To się ludziom podobało. To co ty umiesz, a inni nie.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
-No to... - Katherine zatarła ręce - Zapraszam na obiad.
**
Jego kuchnia była mała, ale za to mieściła nas wszystkich. Podczas posiłku zadzwonił telefon. Michael , niechętnie odrywając się od stołu, odebrał.
-Halo?
-...
-Tak, przy telefonie.
-...
-Dziękuję...
-....
-Do widzenia...
Odłożył słuchawkę, po czym pognał do toalety.
Pobiegłam za nim, nie zważając na krzyki Katherine, żebym wróciła do stołu. Gdy otworzyłam drzwi toalety, Michael mył zęby.
-Co się stało?
-Zadzwonił do mnie... Fred Astaire. Pochwalił mnie...wychwalał... Nie przywykłem do tego. To dla mnie takie osłodzone...
-Ah...-Michael wypluł nadmiar pasty i wypłukał usta.-Spokojnie-pogłaskałam go po plecach-Nie dziwię się, że Cię tak wychwalał. W sumie, też chciałam, ale teraz wiem, że lepiej nie. -usmiechnął sie i położył dłoń na moich plecach,po czym zaprowadził mnie do kuchni.
-Co jest, Michael? -spytał Joe potężnym głosem.
-Y... Dzwonił Fred Astaire. Chwalił mnie. I zwymiotowałem. -mówiąc to grzebał widelcem w talerzu.
-Mhm.-odpowiedział krótko Joe i zabrał się za jedzenie, jak Michael.
***
Gdy byliśmy w jego starym pokoju, Michael, przysiadłszy na łóżku, powiedział mi, patrząc się w podłogę. -Zostajemy tu jeszcze juro. Wyjeżdżamy do domu 18-tego.
-Czemu? Ja tam mam ubrania!
-La Toya Ci pożyczy. Aktualnie gdzieś wyjechała, ale jutro wróci o 5:00 nad ranem.
-A ty?
-Mam braci.
-No to ok.
Rzuciłam się z impetem na łóżko i wtuliłam w poduszkę.
-Dobranoc. -powiedziałam zaspanym głosem, stłumionym przez poduszkę.
-Dobranoc.-zaśmiał się Michael i wyszedł z pokoju, po czym zasnęłam. Jutro miałam poznać La Toyę. Janet znałam, ale La Toyę? Tym bardziej, bałam się, bo była porywcza i arogancka. No cóż, przeżyję to jakoś...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz